CTM to nie przelewki. Dziesięć dni konferencji, spotkań, warsztatów, wystaw, koncertów, tańca, performansów i innych form, które niezmordowanie eksplorują stan muzyki i jej przyszłość, w kontekście zagadnienia przyjętego jako tło danej edycji.
W tym roku tłem było hasło „Turmoil”, skomplikowane pojęcie określające chaos, zawieruchę, niepokój, niewygodną, ale też tymczasową i transformatywną sytuację. Trudno o lepsze słowo, by określić polityczno-społeczno-ekonomiczne realia, w jakich się znajdujemy.
Kuratorzy CTM wybrali najróżniejsze przykłady muzycznych projektów, które z jednej strony odnoszą się do różnych twarzy zawieruchy, z drugiej popychają estetyczne granice muzyki, żeniąc ją coraz częściej z technologią i naukami. Kto zdecydował się na dziesięć nocy, ten wziął udział w niesamowitym intelektualno-estetycznym wyzwaniu.
- Tożsamość i polityka
Strategie identyfikacji jednostki wobec świata, związane z nimi opresja, wolność, prawo do samodefinicji, poszerzające się spektrum możliwości samookreślenia — to wszystko bardzo często pojawiało się w sztuce CTM.
Choćby taki Julius Eastman, fenomenalny kompozytor, który na niemalże dwie dekady znany był raczej tylko poszukiwaczom i znawcom minimalizmu, wraca do łask. Powody są dwa — doceniamy znów jego sztukę, ale przede wszystkim potrzebujemy ikon, które prezentują zmagania współczesności w tak dramatyczny i silny zarazem sposób. Eastman jako czarnoskóry artysta i gej zmagał się z wielorakimi rodzajami dyskryminacji — uznawano go za geja-fanatyka, obsesyjnie eksplorującego temat homoseksualności w każdej ze swoich prac. Jednocześnie ważny był dla niego temat rasizmu i wiele kompozycji Eastmana zawierało w sobie obiegowe opinie na temat czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych w latach jego twórczości — „Crazy Nigger”, „Evil Nigger”, „Nigger Fagot”, „Dirty Nigger”. Wydawałoby się, że walka o równość ludzkości musi mieć się raczej ku końcowi po dekadach, setkach lat dyskryminacji, wyzysku i krwawicy, tymczasem w Ameryce Trumpa, Wielkiej Brytanii z Ukipem i panoszącym się ksenofobizmem i prymitywną propagandą, walka o prawa człowieka jest aktualna i konieczna.
- Feminizm
Potęgą CTM jest ich dbałość o kobiecą reprezentację — balans płci na festiwalach wydaje się powoli równoważyć, ale w niszowej eksperymentalnej elektronice, muzyce opartej na budowanych w domu syntezatorach i komputerach, bakteriach, wirusach i innych dziwnych instrumentach. Tymczasem na scenach berlińskich klubów nie brakowało reprezentantek tych wszystkich dziedzin — były poetki inspirujące się prymitywnymi żywymi organizmami, prowadzące dysharmonijne eksperymentalne chóry (AGF). Były czarownice grające noise na elektronikę i gitary, recytujące ciemną poezję dotyczącą przemijania, piękna, potęgi kobiety, księżyców i niesprawiedliwości świata (zgadłeś, Lydia Lunch z koleżankami jako Medusa’s Bed). Były młode długowłose blondynki eksplorujące najbardziej niepokojące, połamane zakamarki eksperymentalnej elektroniki (Swan Meat) czy świetne artystki DJ-ki o ciemniejszych kolorach skóry, które grały fenomenalne koncerty — od syntezatorowego minimal noise’u w wykonaniu doskonałej Jessici Ekomane, po nieregularne, intrygujące elektro-noise-operowo-RnB mieszanki Klein. Kobiety były wszędzie — za syntezatorami, z gitarami, na parkiecie jako tancerki, wypowiadały się na temat technologii rozwijających muzykę elektroniczną i cudownie bujały klubami ze swoimi DJ-setami (wielkie dzięki szczególnie dla cudownej Ramzi, grającej ciepłą, porywającą elektronikę oraz dla bawiącej się gangsta rapem Jany Rush).
- Technologia
Kluczowym tematem CTM jest rola i obecność technologii w muzyce. Organizatorzy festiwalu zastanawiają się wraz z publicznością, jak zmienia się muzyka pod wpływem technologii — jakie są jej nowe estetyczne granice, możliwości, kształty. Zastanawia się też, jak pod wpływem tych zmian ewoluują słuchacze, poszukujący kompozycji składających się z hałasów, dronów, w których rytm i melodia różnią się całkowicie od tego, jak jeszcze dwie dekady temu rozumieliśmy je w muzyce (i wciąż w większości rozumiemy). Czy dźwięk produkowany przez komputery może być przyjemny i estetyczny? Czy zalicza się on do spektrum muzyki? Czy wreszcie improwizujące dzięki programom i sztucznej inteligencji fortepiany są pełnoprawnymi twórcami muzyki? Jaka jest rola intuicji, geniuszu, wrażliwości, świadomości w twórczości artystycznej? Są to zresztą pytania wychodzące poza granice sztuki, bo o podobne rzeczy możemy pytać w kontekście roli technologii w naszym życiu i nieuchronnie prawdopodobnie nadchodzącej koegzystencji sztucznej inteligencji z nami. Etyczne implikacje naszych przemyśleń na ten temat będą gigantyczne — i nie możemy odkładać ich w czasie.
Do twórców poruszających te tematy należeli chociażby Marcus Schmickler i Julian Rohrhuber, prezentujący swój niezwykle statyczny i nudnawy koncert „Mind Reader”, oparty na programie komputerowym o tej samej nazwie z lat pięćdziesiątych, który rozgrywał zimnowojenne scenariusze. Na tej samej scenie tego samego wieczora zobaczyliśmy też George’a Lewisa i Roscoe Mitchella z ich improwizującą sztuczną inteligencją „Voyager”.
Jeśli chodzi o mój ulubiony moment festiwalu, to był nim bez wątpienia koncert Drew McDowella „Time Machines”. Tak oczyszczającego, duchowego doświadczenia z dronami nie było mi jeszcze dane przeżyć — wibrujący hałasem Berghain przeistaczał się w piekła i nieba, muzyka wchodziła pod skórę i wypełniała rzeczywistość. Geniusz tej ponad godzinnej kompozycji, złożonej z czterech części, budowanej na minimalnych zmianach częstotliwości i intensywności, był wręcz przytłaczający. Naprawdę nieczęsto wychodzi się z koncertu fizycznie i psychicznie tak zmęczonym i szczęśliwym, jak po długim maratonie albo sesji psychodelików. I tego w katedralnej industrialnej przestrzeni Berghain dokonał McDowell.